Zdjęcie Emilii i jej brata Michała Boba – około 1937 rok
Polanka Wielka 2004 rok.
Na początku wojny przyjechał do nas brat mamy – wujek Józef Zemła, który był sędzią (niedawno okazało się, że pełnił tam wysoką funkcję: był wiceprezesem Sądu Okręgowego w Katowicach) i uciekł ze Śląska przed Niemcami. Nie miał żadnej innej bliższej rodziny od nas. Pamiętam, że był u nas kilka miesięcy, bo w 1940 roku na wiosnę Niemcy zaczęli zabierać „uczonych” do obozów. Za takiego „uczonego” uważano też mojego wujka. W naszej wiosce był jeden Polanczanin, który wskazywał Niemcom domy, w których byli tacy „uczeni”. Do nas też go przyprowadził. Mieliśmy do niego żal, że chociaż nas znał, nie ostrzegł nas. Wujek mógłby uniknąć zabrania do obozu, mógł ukryć się, bo Niemcy dokładnie nie szukali. Mógł uciec do Krakowa, do dalszej rodziny, gdzie wybierał się następnego dnia po zatrzymaniu (do Krakowa gdzie wraz z rodziną przeniósł się z Andrychowa jego wuj – brat prababci – adwokat Jan Malec).
Zabrali go do obozu do Mauthausen w Austrii. Przyszedł do nas stamtąd tylko jeden list, w którym było napisane, że o coś prosi. O co, nie wiedzieliśmy, bo dalej list był odcięty. Rodzice jednak gdzieś dowiedzieli się, że to mogła być prośba, żeby zebrać co najmniej 20 podpisów Niemców lub Volksdeutschów pod podaniem o jego o zwolnienie. Zebrano więc na Śląsku – w Katowicach i innych miastach te podpisy. Gdy rodzice posłali to pismo z podpisami do Mautchausen, zaraz po tym przyszedł telegram, że wujek zmarł na serce. Udało mu się tam przeżyć jeden rok, chociaż był bardzo schorowany. Zmarł mając 51 lat.
Zdjęcie Emilii z rodzeństwem 1938 rok
Zdjęcie starego kościoła w Polance Wielkiej. 1938 rok
W 1941 roku nasza wioska została wysiedlona. Dzień przed wysiedleniem, rodzicom i nam dzieciom udało się uciec do sąsiedniej wsi – Włosienicy, do znajomego taty. W domu zostali tylko babcia z dziadkiem. Gdybyśmy zostali było bardzo możliwe, że rodzice zostaliby wywiezieni na roboty do Niemiec, a z nami – dziećmi, nie wiadomo co by się stało. Okazało się, że dziadek z babcią (Jan Zemła i Franciszka Zemła zd. Malec) zostali wywiezieni do Malca – wioski koło Kęt.
Dziadek poprosił sołtysa tej wsi, który zajmował się przydzielaniem przesiedlonych do poszczególnych domów o większy pokój, mówiąc, że niedługo dołączy do niego córka z mężem i czwórką dzieci. Łącznie było nas więc 8 osób. Moja mama – Franciszka (z domu Zemła) i tata Stanisław. Ja miałam wtedy 11 lat. Miałam młodszego brata Michała, starszego brata – Józefa, w którego kształceniu pomagał wujek sędzia Zemła i starszą siostrę – Władysławę.
W czasie gdy Niemcy wysiedlali Polankę byliśmy, jak wspomniałam we Włosienicy. Nie mogliśmy narażać znajomego taty i ukrywaliśmy się w krzakach niedaleko jego domu. W nocy słyszeliśmy głośne niemieckie słowa. Nie wiem, kto to był, ale bardzo się baliśmy.
Następnego dnia, gdy dowiedzieliśmy się, gdzie zostali wysiedleni dziadkowie, udaliśmy się do Malca, żeby do nich dołączyć. Gospodarz domu, w którym zamieszkaliśmy nazywał się Krawczyk. Dziadkom nie udało się tam zabrać zbyt wielu rzeczy. Na furmankę, którą byli przewożeni udało im się zebrać tylko łóżka, pierzyny, szafę i kredens. Tylko tyle z całego dobytku życia zmieściło się na furmance. Resztę rzeczy musieli zostawić, bo zostały spisane: krowy, konie, świnie, kury musiały zostać zostawione bauerowi, który zamieszkał w naszym domu.
Pamiętam takie zdarzenie. Tacie, jeszcze przed wysiedleniem, udało się zapobiegliwie wyprowadzić i ukryć jedną krowę, którą sprzedał. Okazało się jednak, że tego mężczyznę, któremu ją sprzedał, nie wiem kto to był aresztowali Niemcy. Wkrótce, gdy już byliśmy w Malcu, po tatę przyszła policja, bo to co zrobił, było karane. Ale babcia powiedziała, że tę winę weźmie na siebie, to może tata nie pójdzie siedzieć. Zabrali jednak i ją i tatę do więzienia do Bielska. Babcia była tam tylko kilka dni, bo zachorowała na tyfus. Taty jednak z nią nie wypuścili. Przewieźli go później do więzienia w Wadowicach. Mieliśmy tam na szczęście rodzinę – kuzyna mamy o nazwisku Wider, który był rzeźnikiem i miał znajomego lekarza, który pracował w wadowickim więzieniu. Ten lekarz zrobił mojemu tacie na ramieniu ranę, tak by się nie goiła. Niemcy go więc zwolnili, nakazując mu po roku zgłosić się do nich z powrotem. Lekarz przekazał kuzynowi taty, żeby tata tego nie robił, bo on mu już nie będzie w stanie pomóc. Mój tata musiał się więc w Malcu ukrywać. Miał taką kryjówkę w stodole, wydrążoną w słomie. Gdy wchodził do tej kryjówki my zatykaliśmy wejście słomą. Ukrywał się tam w dzień. Na noc przychodził do domu, a wcześnie rano szedł do kryjówki, nieważne czy lato czy zima. Naprawiał tam czasami ludziom buty za coś do jedzenia, czy co kto miał. Tak było do końca wojny.
Zdjęcie rodziny Boba. Trzy pokolenia
Gdy się kończyła wojna weszli do Malca Ruscy. Niemców już nie było, bo uciekli wcześniej. Rosjanie mówili, żeby się schronić, bo może być strzelanina. Ale brat – Michał i syn gospodarzów, u których mieszkaliśmy – Franek, poszli zaraz między tych żołnierzy. Mieli ze sobą kwiatki, które wkładali w lufy czołgów. Zmęczeni żołnierze posiadali w domach. U nas też. Chcieli, żeby dać im coś zjeść i ogolić ich. Brat Józef zaczął golić jednego z nich, ale nie dokończył. Ogolił mu tylko pół brody, bo zaraz zarządzili wymarsz na front.
Przez Malec przeszli też drudzy Rosjanie. U nas też jedni się zatrzymali. W nocy słyszałam, że mówili o froncie. Słyszeliśmy strzały od strony Bielska. Okazało się, że front się tam zatrzymał. Baliśmy, że Niemcy wrócą. Gdy Rosjanie ugotowali sobie już jedzenie, przyleciał do nas jeden żołnierz. Powiedział, żeby sanitariusz szedł szybko za nim, bo są ranni. Ale jemu się nie śpieszyło. Jadł sobie spokojnie obiad. W końcu jednak poszedł. Jeden ranny żołnierz leżał też blisko naszego domu. Cały brzuch miał rozerwany. Sanitariusz poszedł jednak dalej do innych rannych, przy tym nawet się nie zatrzymał. Jemu pomocy udzieliła siostra mojej koleżanki – Irena. Owinęła jego brzuch jakąś tkaniną. Nie było go już można uratować. Pamiętam, że krzyczał przed śmiercią: „Gde moje deti, gde moja żena?” I zmarł. W tym czasie sanitariusz, zajęty był bandażowanie głowy innemu żołnierzowi. Tego, który zmarł owinęli taką wojskową plandeką i pochowali koło strażnicy w Malcu. Po wojnie został przewieziony do Rosji.